Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/67

Ta strona została skorygowana.

nieważ jednak nie chce o tem mówić, będę milczeć i udawać, iż o niczem nie wiem.
Odstawiła strzelbę, poczem dotknęła lekko śpiąceqo, aby go obudzić.
— Rezedillo! — wyszeptał we śnie.
Oblała się rumieńcem. Po chwili dotknęła go nieco mocniej. Obudził się ze słowami:
— Wybaczcie, sennorita, że zasnąłem.
— Niech mnie pan nie prosi o przebaczenie. Życzę dobrej nocy i spoczynku. Dobranoc, sennor Gerard!
— Dobranoc, sennorita!
Troskliwość Rezedilli była dla niego balsamem. Choć zmęczony ogromnie, leżał jeszcze przez chwilę z zamkniętemi oczami bez snu. Wreszcie usnął.
Rezedilla usiadła na dole wraz z ojcem, obserwującym, jak zwykle, stan pogody. Myślała o tym, który spał na górze, o jego strzelbie i o odkryciu, które zrobiła. Z zadumy wyrwały ją słowa ojca:
— Przeklęta pogoda!
Nie odpowiadała, ciągnął więc dalej:
— Słyszałaś, co powiedziałem?
— Tak — odparła.
— Czy nie mam racji?
— Owszem, drogi ojcze.
— No więc! Na dworze podle tu w pokoju nie lepiej.
— Jakto?
— Pytasz — jakto? — rzekł z niechęcią. — Świat się kończy! Cóż widać przez okno, hę? A w pokoju? Ciebie, ciebie i tylko ciebie, oczywiście oprócz krzeseł, ławek, szklanek i flaszek.

65