— Bardzo proszę.
Wyszła. Gerard usiadł przy stole. Po krótkiej chwili wszedł Pirnero i mruknął:
— Dzieńdobry.
— Dzieńdobry — odparł Gerard.
— Wyspany?
— Tak.
— Wyobrażam sobie. Nigdy w życiu nie spotkałem takiego śpiocha. Powiedzcie mi, czy w sawanie też śpicie tak długo?
— Może.
— W takim razie nic dziwnego, że nie przynosicie ze sobą nawet odoru zwierzyny. Dobry dyplomata pozna z pierwszego rzutu oka, że nie bawoły strzelacie, a bąki.
Jak wielu ludziom, sennorowi Pirnerowi humor z rana nie dopisywał, co też skrupiło się dziś na Gerardzie. Ale Gerard niewiele o to dbał. Gospodarz usiadł przy stole i zaczął, zwyczajem swoim, wyglądać przez okno. Deszcz padał jeszcze ciągle, choć już nie tak ulewny, jak w nocy. Po chwili Pirnero rzekł ponurym tonem:
— Podła pogoda!
Gerard nie odpowiedział.
— Prawie taka sama, jak wczoraj.
Gdy i teraz Gerard nie odpowiedział, odwrócił sił gospodarz i zawołał:
— No?
— O cóż chodzi?
— Okropna pogoda, prawie taka sama. jak wczoraj.
— To prawda.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/80
Ta strona została skorygowana.
78