Mały André uśmiechnął się i rzekł:
— Może dojdzie pan jeszcze do przekonania, że byłby z niego świetny materjał na zięcia?
Gospodarz się oburzył.
— On moim zięciem? Człowiek, który zamawia jeden julep miałby być mężem mojej córki? Człowiek, który nie ma nawet całej bluzy, śmiałby wedrzeć się do naszej rodziny? Niedoczekanie! Przypatrzcie mu się — wygląd ma godny politowania. Potrącę go tylko, a zwali się z nóg. Nie; nic z tego nie będzie!
Zaczął biegać po pokoju, stanął przed Gerardem zapytał z niedowierzaniem:
— Sennor, podnosicie oko na moją córkę?
— Ależ nie jedno tylko — odparł Gerard ze spokojem.
— Więc zabierajcie swój grat, który nazywacie strzelbą, i jazda stąd! Jeżeli jeszcze raz pokażecie mi się na oczy, oskalpuję was, jak Indjanin! Zrozumiano?
— Dobrze — odparł Gerard. — Będę posłuszny, sennor Pirnero. Ale przecież tak, jak tu stoję, nie wyrzucicie mnie chyba.
Gerard wskazał ręką na swoją odzież.
— Jak to rozumiecie? — zapytał stary, zdziwiony.
— Mówię o ubraniu. Przy podłej pogodzie jeszcze z tem pół biedy. Ale gdy słońce zaświeci, nie ujdzie uwagi, jak bardzo zniszczona jest moja bluza. Czy w sklepie nie znajdzie się dla mnie przyodziewek?
Stary zmarszczył brwi i zapytał:
— Sennor, chcecie żebrać? Pieniędzy przecież nie macie.
Strona:Karol May - Rapir i tomahawk.djvu/83
Ta strona została skorygowana.
81