się znajdowałem, było komórką, wiodącą do stajni, i zawierało różne stajenne przybory. W kącie zobaczyłem naczynie z owym najlichszym gatunkiem daktyli, zwanych Bla Halef, a służących do karmienia koni. Kilka ich garści włożyłem do kieszeni.
Ogier stał teraz w najodleglejszym punkcie dziedzińca z głową odwróconą ode mnie. Otworzyłem drzwi tak cicho, że tego nie słyszał. Oczy wszystkich siedzących zwróciły się z oczekiwaniem na mnie i na konia.
— ia hsan azrak![1] — krzyknąłem tak przeraźliwie, jak tylko mogłem.
Zwierzę odwróciło głowę. Teraz musiało się okazać, czy moje przypuszczenia były słuszne, czy nie. Jeślibym się przeliczył, znalazłbym się w niemałem niebezpieczeństwie. Koń stropił się, stanął z podniesioną głową i patrzał ku mnie. Rozwarł nozdrza, zaczął kręcić małemi uszyma i powiewał ogonem. Była to pierwsza niespodzianka. Teraz jednak trzeba było odwagi większej. Oddaliłem się ode
- ↑ Hejże, szpaku!