kilka razy przecwałował dokoła dziedzińca. Kiedy zsiadł z konia, zostawiono szpaka na wolnem powietrzu, a my, to znaczy koniuszy, marszałek i ja, udaliśmy się do jadalni, ażeby spożyć już zastawiony obiad.
Ponieważ żonom i córkom nie wolno jeść razem z mężczyznami, a jedyny syn gospodarza oddalił się, narzekając na ból głowy, więc właściwie podano jedzenie tylko dla mnie i dla koniuszego. Marszałek zjadł obiad już przedtem i usiadł na boku w pewnem od nas oddaleniu. Wtem wniesiono istną górę tłustego pillawu z rodzynkami, a nadto wielką tacę, na której leżało całe pieczone jagnię. Zapach pieczeni był tak miły i ponętny, że marszałek chrząknął zcicha. Gdy to nie odniosło pożądanego skutku, zaczął kaszleć i to tak znacząco, że koniuszy okazałby się chyba zupełnym barbarzyńcą, gdyby był tego nie zrozumiał. Zapytał go więc, czy zechce nam sekundować.
— Nie — odrzekł grubas, ocierając ręką usta. — Ja już jadłem.
Na tem byłoby się może skończyło.
Strona:Karol May - Reïs Effendina.djvu/156
Ta strona została skorygowana.
152