rogożą, podniósł ją raz jeszcze, ażeby się upewnić, że spałem rzeczywiście.
Czekałem co najwyżej minutę, poczem zdmuchnąłem lampę, wziąłem rewolwer w rękę i zerwałem się z łóżka. Uchyliwszy nieco rogoży, zobaczyłem trzech łotrów, stojących obok tobołów z tytoniem, a mianowicie reisa, mego kochanego stracha numer trzeci i muza’bira. Ten ostatni wdział już długą koszulę; obrócony był do mnie plecami tak, że twarzy jego widzieć nie mogłem. Musiał właśnie skończyć przeszukiwanie mego portfelu, gdyż machał nim przed twarzami towarzyszów i mówił, jak się domyśliłem z jego gniewnych ruchów, że w nim poszukiwanych papierów nie znalazł.
Czwartego z ich grona, mianowicie sternika, nie było między nimi. Gdzie mógł się teraz znajdować? Powiedziałem sobie, że się nad tem zastanawiać nie warto. Odsunąwszy całkiem rogożę, wyszedłem na pokład. Wtem zabrzmiał tuż obok mnie okrzyk:
— Effendi, effendi!
Strona:Karol May - Reïs Effendina.djvu/41
Ta strona została skorygowana.
37