Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/107

Ta strona została skorygowana.

przerywał mi, wtrącając dosadne wyrazy. Zaledwie skończyłem, zawołał w niepohamowanym gniewie:
— Nie przypuszczałem nigdy, aby mogło się zdarzyć coś podobnego! Biada temu psu, jeśli mi kiedykolwiek nawinie się pod rękę!
Mutessaryf uśmiechnął się znowu, tym razem ironicznie:
— Czy możesz nas przekonać, że twoje opowiadanie jest zgodne z prawdą?
— Tak!
— Widzę, że jesteś pewien swego. A mimo to mylisz się; nie powiedziałeś prawdy; oskarżyłeś zupełnie niewinnego!
— Jeśli tak, to przeczucie mnie nie myliło! Zbrodniarz nie był Abd el Kahirem, szeikiem Muntefików!
— Abd el Kahir siedzi oto przy nas! Ta niespodziewana okoliczność niezbyt mię uradowała; lecz pomimo to nie zmieszałem się ani na chwilę; wszak szeik nie miał powodu obrażać się na mnie, skoro oskarżałem go w dobrej wierze! Tem bardziej oburzony był na człowieka, który pod przykrywką jego imienia popełnił rabunek i zbrodnię. Szeik skoczył i począł biec po selamliku tam i zpowrotem. Nie przestawał pytać, kim był ów łotr. Opisałem go, jak mogłem najdokładniej, i wspomniałem o bliznach.
— Ta okoliczność nic nam nie wyjaśnia, — odpowiedział. — Bliznami napiętnowani są wojownicy rozmaitych szczepów.
— Jednak to może dać podstawę do poszukiwań, trzeba tylko odnaleźć jego szczep!
— Czy tych śladów nie pozostawił cios przypadko--

107