nową z Bassory do Mekki. Z okoliczności tej byłem i rad, i nierad: na drodze gęsto zaludnionej mogliśmy zasięgnąć potrzebnych wiadomości, ale znów mieszkańcy tej okolicy byli wszyscy fanatycznymi mahometanami i groziło mi wielkie niebezpieczeństwo, gdyby odkryto, że jestem chrześcijaninem. —
Trop był widoczny tylko w dzień, dlatego popędzaliśmy niemiłosiernie konie. Ujechaliśmy też duży szmat drogi przed zapadnięciem wieczoru. O zmroku udaliśmy się na spoczynek, a skoro świt — w dalszą drogę. Po dwóch godzinach dojechaliśmy do Mangaszania. Była to miejscowość, w której wódz arabski Keis, na długo przed narodzeniem Mahometa, kazał wybudować wieżę strażniczą. Obecnie mieszkali tutaj Beni Mazin, odłam wielkiego szczepu Tamimów. W tej nędznej norze miałem zostawić wskazówki dla towarzyszy. Wokół roiło się od brudnych drabów. Pozdrawiali nas z przyjaźnią zbyt wielką, abym mógł ich posądzać o szczerość. Zdawało mi się, że naszego przybycia oczekiwali oddawna, a badawcze spojrzenia, któremi nas obrzucali, nie budziły we mnie zachwytu. Spytałem, czy mogę pomówić z szechem el Beled[1]. Udałem się do niego natychmiast. Mieszkał w dość dużej lepiance. Ukazał się we drzwiach, gdy posłyszał głos naszych kroków. I tutaj zdawało mi się, że oddawna nas wyczekiwano. Zapytany, czy widział jeźdźców, tędy przejeżdżających, odpowiedział:
— Naturalnie, widziałem! Zatrzymali się przy studni, i napełnili wodą swoje wory.
— Dokąd pojechali?
— Tam, — odparł, wskazując palcem na zachód.
- ↑ Starszy wioskowy, rodzaj sołtysa arabskiego.