Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/127

Ta strona została skorygowana.

— Milcz! — krzyknąłem, zrywając się razem z Halefem. — Tak, jestem chrześcijaninem! Ale śmierdzącym szakalem jesteś ty!
— A twoi ludzie, są dziećmi suki! Tchórzliwe potomki psich wnuków! Mój bat oćwiczy te wywłoki! — przerwał mi odważny Halef, zerwawszy w okamgnieniu, Wiszący zawsze u jego pasa, gruby harap z plecionej twardej skóry krokodylej. Raz, dwa, trzy, cztery uderzenia — przecięły błyskawicznie twarz szecha!
Drab chciał krzyczeć; przeszkodziłem temu jednym ciosem pięści, zwalając go na ziemię. Odsunąłem zasłonę namiotu. Wokół stało przeszło stu uzbrojonych mężczyzn i chłopców, gotowych rozszarpać w kawały świętokradców, którzy ośmielili się znieważyć świętą drogę Mekkańską; za nimi wrzeszczała horda kobiet i dzieciaków, potrząsając groźnie przygodną bronią. Chciałem skoczyć na konia i przebić się, lecz mój mały chytry hadżi odsunął mnie na bok i zawołał, uprzedzając ryk fanatycznej tłuszczy:
— Cóżto wam na myśl wpada, o wierni wyznawcy proroka, bohaterscy wojownicy Mawija! Należymy do szczepu Handhala i zostaliśmy tu przysłani przez Abd el Birra, by zawiadomić szecha el Beled, że oczekiwani niewierni wkrótce przybędą! Za wcześnie opuściliście kryjówki! Mogą nadejść lada chwila, a skoro zobaczą was zebranych tutaj, nie wejdą do duaru i zdołają umknąć! Schowajcie się natychmiast, póki czas! Żywo! Biegnijcie! Spieszcie! Pędźcie! Precz! O Allah! Giaurowie gotowi nam ujść!
Aby im doreszty zamydlić oczy, zniknął w namiocie, a ja udałem się za nim. Szech leżał nieprzytomny

127