Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/133

Ta strona została skorygowana.

bez słowa protestu, za mną — obcym, któremu nie wolno było jej dotknąć. Wpadła bowiem w apatję i własny los jej zobojętniał. Cicho popłakując, wlokła się tak przez pół godziny, dopóki nie doszliśmy do wadi Maskat er Raml. Tam, z miejsca, gdzie ukryci byli towarzysze, doszedł nas łagodny głos Omara, któremu inny, dźwięczniejszy i delikatniejszy odpowiedział:
— Zarka!
Kobieta krzyknęła przeraźliwie i pobiegła z szybkością strzały. Nie umiem opisać radości, jaka ją opanowała; schwyciwszy dziecko, okrywała tysiącem pocałunków, oddalała je od siebie i zbliżała, jakby niedowierzając swym zmysłom.
Najmniej zadowolony z tego niespodziewanego obrotu rzeczy był naturalnie Omar, który zasypał mnie odrazu dziesiątkiem pytań. Wszyscy garneli się po wyjaśnienia, lecz nie miałem czasu zaspokoić ich ciekawości, gdyż Abd el Birr mógł wyruszyć natychmiast. Jeśli nie miał nam ujść i tym razem, musiano się spieszyć. Zarkę z dzieckiem umieściłem tak daleko w wadi, ze nic nie mogła słyszeć; przy niej pozostali dwaj Haddedinowie, otrzymawszy odpowiednie instrukcje. Potem przeciągnęliśmy przez całą szerokość drogi moje lasso, długości trzydziestu metrów. Konie powinny były paść, podcięte tą niespodzianą przeszkodą, a jeźdźcy tem łatwiej dostać się w nasze ręce. — Czekaliśmy. —
Upłynął kwadrans, zanim usłyszałem tętent kopyt. Arabowie jechali pomimo ciemności ostrym kłusem. Szeik klął, rzucał się bezustannie na siodle i przynaglał ludzi; znaleźli się wreszcie przy Haddedinach. Lasso tu wiele zdziałało, gdyż inaczej wyprzedziliby nas w prze--

133