Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

ciągu kilku sekund, a nie mieliśmy ochoty zatrzymywać ich strzałami; na szczęście okazało się to zbyteczne; — wszystkie konie runęły! Błyskawicznie rzucono się na zbrodniarzy; ja skoczyłem do szeika, którego poznałem po głosie. Początkowo leżał nieruchomo, jak głaz, opanowany panicznym strachem, lecz po chwili począł się bronić zaciekle. Chciał wstać, zachwiał się jednak i opadł z głośnym jękiem na ziemię. Złamaną miał prawą nogę. Ludzi jego powiązano i ułożono obok siebie. Milczenie, które towarzyszyło walce, wzmogło przestrach i obawę napadniętych. Kazałem zachować absolutną ciszę aż do mego powrotu; wyjąłem szeikowi obydwa pistolety z za pasa i udałem się w kierunku wioski.
Przybywszy, zakradłem się powtórnie do największej z chat, w której, jak się dowiedziałem później, mieszkał rzeczywiście szech el Beled. Wszedłem drzwiami przedniemi. W dużej izbie siedział samotnie szech, paląc fajkę; widocznie chciał uspokoić nerwy, stargane ostatniemi wypadkami. Zobaczywszy mnie, skoczył z miejsca, przerażony.
— Czy znasz tę broń? — spytałem, podsunąwszy mu pod nos pistolety.
Maszallah! Pistolety szeika Malik ben Handhala!
— Tak jest! Dał mi je, jako rozpoznawczy znak dla ciebie. Nie ujechał daleko. Tkwi w tem tajemnica, o której tylko ty dzisiaj się dowiesz. Czy masz parę fanamur?[1]
— Tak!
— Przynieś je prędko i chodź ze mną! Zdarzyło się coś bardzo doniosłego!
60

  1. Latarnie papierowe.
134