Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/154

Ta strona została skorygowana.

tężnym policzkiem, że usiadł, a właściwie upadł zpowrotem. Skoczył ponownie i wyciągnął nóż, ale równocześnie podsunął mu Halef pod nos pistolet z odwiedzionym kurkiem i zagroził:
— Precz z twym mizernym kozikiem, chłopczyno? Łajdaku! Jedno poruszenie, a wpakuję ci dwie kulki z takim zapałem, że zatrzymają się dopiero w twej podłej duszyczce. Jeśli sądzisz, żeś natrafił na kpów, którzy będą się namaszczać twoim tłuszczem wisielców, to nosisz barani łeb na karku! Myj się choćby trzykrotnie, trzydziestokrotnie, czy też stokrotnie, — brudu swojego i tak nie zmyjesz! Tyle go w sobie nosisz, że wylewa się przez wszystkie pory!
Ormianin schował nóż; chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie zdążył. Znowu usłyszeliśmy tętent, lecz tym razem z przeciwnej strony, to jest od strony miasta, skąd przybyłem. Ujrzałem ośmiu jeźdźców w perskich strojach; zdumieni, że napotkali nas tutaj, osadzili konie. Przywodził im wysoki, dobrze zbudowany, brodaty człowiek, liczący około czterdziestu do pięćdziesięciu lat; spojrzał na nas niechętnym, ponurym wzrokiem i spytał, nie pozdrawiając:
— Kto zacz jesteście, ludzie, i co tutaj robicie?
Ton jego brzmiał tak arogancko, że mnie aż traciło z miejsca, tem bardziej więc mego małego choleryka, który nie zwlekając odparł:
— Kim jesteś, że ważysz się żądać od nas tłumaczeń? Kim jest twój ojciec i ojciec twego ojca? Czy nie nauczono cię mówić z szacunkiem do ludzi, przywykłych do należnej im czci i grzeczności?!
Obcy zawołał, rozweselony:

154