Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

Nie tyle moje słowa, ile zachowanie się i stanowcze spojrzenie rzucone mu w twarz, sprawiły, że zdjął rękę z mego ramienia i powiedział już tonem bardziej minorowym:
— Poszukuję ludzi, których mam schwytać; posuwam się ich tropem, a ponieważ i was na niem znalazłem musicie mi powiedzieć, kim jesteście!
— Muszę? Ja muszę? Mylisz się! Niema człowieka, który może mnie do czegoś zmusić!
— Teraz więc poznajesz takiego!
— Może ty nim zamierzasz być?
— Tak!
— Spróbuj więc!
Nie sięgnąłem po broń, nawet nie poruszyłem się groźnie. Spoglądałem na niego z niezamąconym spokojem, a tak nieustępliwie, że mimowoli cofnął się o dwa kroki i raczej zdziwiony, niż rozgniewany, zawołał:
— Zachowujesz się, jakgdyby nikt na świecie nie mógł ci nic zrobić!
— Rzeczywiście nie znam człowieka, któregobym się obawiał! Usłyszawszy z ust twoich słowa grubiańskie, odpowiadałem uprzejmie i życzę sobie, abyś wzamian zachował formy obowiązującej grzeczności. Jest to pożądanem nie dla mnie, lecz dla ciebie! Byłem tu wcześniej; ty przyszedłeś później. Jeśli ktokolwiek ma prawo pytać o imię drugiego, to raczej ja ciebie! Zresztą przekroczyłeś granice Persji; jesteśmy na terytorjum Turcji. Kto ci pozwolił pytać o nazwisko mnie, posiadającego firman, teskereh i bujeruldu padyszacha!
— Jestem mirza Muzaffar, merd adalet[1] z Yaltemiru!

  1. Urzędnik policyjny.
156