Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/211

Ta strona została skorygowana.

kierując wronego ogiera w stronę, z której rozlegał się głos. Wznosił się tutaj duży odłam skalny. Przy boku jego zwróconym na zachód, klęczał zatopiony w modlitwie starzec, odziany ubogo. W splecionych dłoniach trzymał różaniec. Odzież jego składała się z krótkiej koszuli i spodni, uszytych z cienkiego niebieskiego płótna. Nogi miał bose, głowę odkrytą. Śnieżne włosy spływały długą falą na plecy, gołębiej barwy broda sięgała piersi. Spostrzegłszy mnie i Halefa, zerwał się przestraszony tak prędko, jak mu pozwalał podeszły wiek, i zawołał błagalnie:
Aman, aman, ya salatia! — Łaski, łaski, panowie! Oszczędźcie starca, stojącego grobem!
Podałem mu rękę z konia i odrzekłem:
— Nie obawiaj się, ojcze. Miejsce, na którem ktoś się modli, musi być święte nawet dla najgorszego Kurda, ja zaś nie jestem Kurdem, Persem, Turkiem, ani Arabem, tylko wierzącym chrześcijaninem Zachodu.
— Chrześcijanin — — chrześcijanin — — z Zachodu! — powtórzył, a oczy jego duże i błyszczące zwróciły się ku mnie. — Czy to prawda, o panie? Czy mnie nie zwodzisz?
Halef, lubiący korzystać z każdej sposobności, aby zasługi moje wynieść pod niebiosa, — wspominając jednocześnie o sobie — szybko mnie wyręczył:
— Musisz w to wierzyć! Ten znakomity

211