Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/215

Ta strona została skorygowana.

brzegu widniał obszerny budynek. Był to, jak później się dowiedziałem, meczet szyitów. Wszystkie chaty zbudowano z niezbyt grubych pni, ściany spleciono z gałęzi. Stary wskazał ręką na osadę i rzekł:
— Tutaj mieszkają chrześcijanie, z tamtej zaś strony wyznawcy Mahometa. Strumień tworzy granicę, na którą przedtem nikt nie zwracał uwagi, a której teraz każdy surowo przestrzega.
— Kto jest waszym kiaja?[1] — spytałem.
— Ja, chociażem najbiedniejszy i najbardziej godny politowania ze wszystkich chrześcijan.
— Dlaczego?
— Między jeńcami Kurdów Akra jest mój syn, synowa i wnuk. Zostałem więc sam jeden na świecie. Codziennie błagam Boga, aby wrócił wreszcie wolność mym najdroższym. Dotychczas jednak daremnie...
— Módl się nadal! Wszechmocny zlituje się nad tobą. Twój krzyż umocni cię w wierze.
— Panie, ja wierzę niewzruszenie! Gdyby nie wiara, ból zawiódłby mnie do grobu. — — Przekonacie się teraz, jak serdecznie was przyjmą.

Dotychczas nie zauważyłem ani żywej duszy. Stary krzyknął głośno i wnet ukazali się mieszkańcy na progach swoich chat — z obydwu stron potoku. Gdy chrześcijanie ujrzeli swego

  1. Przypis własny Wikiźródeł Sołtys
215