Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/244

Ta strona została skorygowana.

łem otwarte naoścież wrota. Jakiś Kurd, zdaje się przywódca, stał ze strzelbą w ręku i wołał donośnym głosem w kierunku lasu:
— Cofnąć się, cofnąć! Na konie! To osy szyickie. Popędzimy za nimi aż do ich legowiska i zrosimy je krwią czcicicieli Hassana i Husseina. Niech ich Allah potępi do dziesiątego pokolenia!
Na rozkaz ten zaniechali Kurdowie pieszego pościgu za szyitami. Mieli kliku zabitych w obozie. Podziwiałem sprawność Kurdów, gotowych w mgnieniu oka do drogi, chociażby wymagającej zapasu żywności. Nie minęła jeszcze godzina od chwili napadu, a już pędziło ich około stu największym galopem. Pozostali tylko starcy, kobiety i dzieci.
Teraz nadeszła chwila działania. Powróciłem do Halefa, który skręcał się, jak na rozpalonym ruszcie. Gotów był wyskoczyć ze skóry. Okrążywszy górę, spokojnie wjechaliśmy do kurdyjskiego obozu przez otwarte jeszcze wrota. Spostrzeżono nas. Kilkoro starców i młodych kobiet wyszło naprzeciw.
Sabah il kher! — Dzieńdobry! — pozdrowiłem. — Czy żona starszego waszej wsi jest w domu?
— Dlaczego pytasz o nią?
— Przybywam w ważnej sprawie. Czy ma dzieci?
— Tak. Czworo.

244