Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/246

Ta strona została skorygowana.

ciągnąłem rewolwer. Nastąpiła cisza. Gdy skierowałem lufę na dzieci, kobieta krzyknęła:
— Stój, nie strzelaj! Spełnimy twoją wolę!
— Czy niewolnicy są skrępowani?
— Tak. Skuci łańcuchami.
— Zdjąć je natychmiast! Daję wam tylko tyle czasu, ile potrzeba na zmówienie pierwszej sury Koranu. Jeśli do tej pory nie sprowadzicie pojmanych, rozpocznę egzekucję!
Opanował ich paniczny strach. Wszyscy pędzili, aby wypełnić jak najprędzej rozkaz. Trwało to coprawda nieco dłużej, lecz po upływie dziesięciu minut stała przed nami cała ósemka.
— Siodeł i strzemion dla ośmiu koni! Prędko! — rozkazałem.
Nie chcieli usłuchać. Halef wyciągnął harap z za pasa i ze świstem przeciął powietrze. To poskutkowało. Przynieśli posłusznie uprząż nad wodę, gdzie pasło się ze trzydzieści koni. Wybrałem osiem najlepszych, nie dbając o biadania kobiet. Kiedy konie okulbaczono, wszyscy jeńcy dosiedli wierzchowców, gdyż w tych okolicach nawet kobiety dobrze siedzą w strzemionach. Wreszcie zastrzeliłem barana, aby nie zbrakło nam w drodze żywności.
— Dziękuję ci, o nezana[1], — rzekłem. — Posłuszeństwo twoje uratowało was wszystkich od niechybnej śmierci. Allah niechaj będzie z tobą, chociaż twój mąż jest mordercą i rabusiem!

  1. Żona sołtysa.
246