Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/247

Ta strona została skorygowana.

Odjechaliśmy, żegnani chórem złorzeczeń. Z początku udaliśmy się drogą, którą przybyłem. Nie zwracałem pozornie najmniejszej uwagi na uwolnionych.
— Sihdi, — rzekł Halef — to był pyszny figiel! Jakże ucieszy się Hanneh, moje słoneczko, gdy jej o tem opowiem.
— Ale cóżby się stało, gdyby Kurdowie powrócili podczas naszej bytności w osadzie?
— O, nie zląkłbyś się na pewno, a ja również nie. Co czują teraz uwolnieni? Musimy z nimi pomówić, aby im wszystko wyjaśnić.
— Wyręcz mnie. Czasu nie mam na to, bo muszę uważać na drogę. Powinniśmy wystrzegać się spotkania z Kurdami. Powiedz tym ludziom, że czeka nas ostra jazda.
Hadżi promieniał radością, gdy opowiadał nieszczęśliwym o wypadkach ostatnich dni. Ja zaś nie mogłem się nimi zająć, gdyż miałem głowę zaprzątniętą czem innem. Chodziło właśnie o to, by przegonić Kurdów i stanąć na miejscu wcześniej od naszych gospodarzy. Przy tem wszystkśem należało jeszcze nadłożyć drogi. A musiałem orjentować się w nieznajomej mi okolicy, którą przebiegali szyici i ścigający ich Kurdowie. Zboczyłem z drogi, oceniając zdaleka każdą przełęcz górską, czy nadaje się do przejazdu. W południe zatrzymaliśmy się. Dopiero teraz uwolnieni mieli czas na okazanie mi swojej wdzięczności.

247