— Naturalnie! Stary Salib ukrył się ze swoimi w lesie, a szyici udali, że chcą na was napaść. Uciekli, wy zaś pogoniliście za nimi, opróżniając obóz. Gdyście wyruszyli, do obozu wpadli ludzie Saliba i — —
— O nieba, o nieba! — krzyknął wniebogłosy Kurd. Wyrwał się i począł uciekać, nie pomyślawszy nawet w panicznym strachu, że możemy strzelać.
— Allah ’l Allah! Bismillah! Jak pędzi! — śmiał się Halef. — Czy miałem kiepski pomysł, sihdi? Teraz zawiadomi wszystkich Kurdów o wrzekomym napadzie i Akra natychmiast zawrócą do domu.
— Doskonale, Halefie! — zawołałem. — Patrz! Czy widzisz?
Zdaleka nadjechało trzech Kurdów. Ujrzawszy uciekającego Akra, zatrzymali się. Ten wskazywał gestami na nas, coś im przekładając. Po chwili wszyscy zawrócili i znikli równie szybko, jak przybyli.
— Widzisz jak to działa! — cieszył się Halef. — Jedźmy naprzód, aby zobaczyć, co dalej będzie.
Twarz małego hadżi promieniała z uniesienia nad własnym sprytem.
Pośpieszyliśmy naprzód, nie napotkawszy po drodze ani jednego Kurda. Po kwadransie szybkiej jazdy dotarliśmy do wzgórza, z którego można było objąć wzrokiem całą dolinę w promieniu
Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/251
Ta strona została skorygowana.
251