Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/66

Ta strona została skorygowana.

większa, Winnetou mógł zatem swą tratwą dotrzymywać nam kroku.
Skały wznosiły się coraz wyżej i wyżej, a niebawem tak się do siebie zbliżyły, że między niemi a wodą był pas szeroki na niespełna pięć metrów, zresztą coraz węższy. Było to wejście do kanjonu. Badawcze spojrzenie powiedziało mi, że część Nawajów zajęła już swoje stanowiska. Jechaliśmy dalej w galopie między nadzwyczaj wysokiemi ścianami skalnemi, blisko rzeki, poprzez rysy i głazy, w coraz głębszym półmroku. Lecz naraz się rozjaśniło przed naszemi oczami — naturalnie, to mury opuściły się raptem wstecz.
Przed nami ciągnął się chaos głazów, z poza których wychynęły wnet postacie Nawajów. Zatrzymaliśmy się, aby zsiąść z koni i poprowadzić je przez wąskie przejście między blokami. Wódz Nawajów pozdrowił nas. Stwierdziłem z zadowoleniem nieobecność starego Fletchera. Nawajowie trzymali go na uboczu. Wkrótce potem Winnetou nadjechał tratwą na ukośny skarp brzegu i przyłączył się do nas ze swoimi towarzyszami. Odbyło się to szybciej, niż można się było spodziewać, i oto już w „rurze”, którą canon zdawał się tworzyć, ujrzeliśmy tratwy i jazdę Pa­‑Utesów. Weszli w pułapkę.

Wymierzyłem z dalekonośnej niedźwiedziówki

66