Zamieszkaliśmy prywatnie wpobliżu Markhil, inaczej zwanego Kut-i-Frengi; tak mianują konsulat angielski, mieszczący się w najlepszym budynku Bassory. —
Nazajutrz udał się Mesud do kupca wełny po pieniądze, z któremi miał niebawem powrócić. Radziłem mu uczynić to później, gdyż nie były mu jeszcze potrzebne; w dodatku na tak krótkim dystansie, na jaki się udawaliśmy, groziło niemiłe spotkanie z koczowniczymi Beduinami. — Mesud mnie jednak nie posłuchał.
Chciałem wyjść na miasto, by wynająć hamiry[1], lecz Mesud temu się oparł:
— To zbyteczne, effendi[2]. Nawet zwykły Arab niechętnie używa osła, a ty, słynny emir Kara ben Nemzi, miałbyś dosiąść marnego hamira? Nie, pojedziemy konno!
— Tak? — Czy postarałeś się o konie?
— Tak, effendi!
— U kogo?
— Wziąłem je u Abd el Kahira, słynnego szeika szczepu Muntefik.
— Jest on znakomitym i godnym zaufania mężem, lecz dziwi mnie, że zajmuje się tego rodzaju interesami. Zwykle tak dzielny wojownik nie wynajmuje obcym swoich koni.
— Słusznie, sindi! To też nie wynajął ich nam, tylko pożyczył, nawet za darmo. Czuł się zaszczycony, że wyświadczyć ci może tę skromną usługę.
— Co takiego? Jestem tutaj obcym i nie rozumiem, skąd miałby mnie znać!
Lecz tu wtrącił Halef swoje trzy grosze, korzystając ze sposobności, by pod niebiosa podnosić nasze wielkie, w jego pojęciu, czyny.
Strona:Karol May - Sąd Boży.djvu/85
Ta strona została skorygowana.
85