rowało się na lewo, aby podążyć wzdłuż gorącej strugi.
Nie było ani drzew, ani trawy. Wszystkie rośliny wyginęły. Ukrop miał brudny wygląd i cuchnął jak zgniłe jajka. Ledwie można było znieść ten odór. A polepszyło się dopiero po godzinie, kiedy dotarli do wyżyn. Była tu także jasna, świeża woda i wkrótce ukazały się krzewy, a nawet drzewa.
Nie było, oczywista, mowy o prawdziwej drodze. Konie musiały się często przebijać przez zwały skaliste, które tak wyglądały, jakgdyby ongiś spadła tutaj z nieba góra i rozbiła się na głazy. Ruiny miały miejscami dziwny kształt. Od czasu do czasu pięciu naszych jeźdźców przystawało, aby podzielić się wrażeniami. Tak upływał czas i w południe przebyli dopiero połowę drogi.
Naraz ujrzeli zdala duży budynek. Była to jakgdyby w stylu włoskim zbudowana willa z ogrodem, otoczona wysokim murem. Jeźdźcy zdumieni osadzili konie.
— Dom tutaj, w Yellowstone! Niewiarygodne! — rzekł Jemmy.
— Dlaczego? — spytał Frank. — Ale przyjrzyj się dokładniej domowi! Czyż nie stoi w bramie człowiek?
— Stanowczo! W każdym razie tak wygląda. Ale teraz już znikł. Mógł to być tylko cień.
Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.
103