Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeńcy milczeli. Nieszczęsny biały także nie wyszeptał słówka. Nie było mu wesoło na duszy. Był to dość odważny mężczyzna. Rozmyślając nad zdarzeniem, pojął, że wódz na pewno nie dotrzyma słowa. Zrozumiał, że został oszukany. Nie powinien był nic powiedzieć. Im dłużej się zastanawiał, tem bardziej dochodził do przekonania, że nie należy ufać Ciężkiemu Mokasynowi, i że powinien stanowczo opowiedzieć Baumannowi, o czem rozmawiał z wodzem,
Niedźwiednik przyszedł mu z pomocą. Po upływie dłuższej chwili zapytał:
— No, master, zachowuje się pan tak cicho? Do kogo zaprowadzono pana?
— Do wodza.
— Tak sobie pomyślałem. Czegóż od pana żądał?
— Wyznam szczerze. Chciał wiedzieć, kim są Frank i Marcin. Powiedziałem prawdę, ponieważ przyrzekł mi wolność.
— O biada! To było najkapitalniejsze głupstwo, jakie mogłeś palnąć. Ale jakże rzecz się ma z wolnością?
— Odzyskam ją, jeśli dowiem się, jak ci panowie spotkali niejakiego Wohkadeha, i czy jeszcze inni biali są w tych stronach.
— Tak. I sądzi pan, że opryszek wywiąże się z przyrzeczenia?
— Bynajmniej. Po namyśle doszedłem do wniosku, że chce mnie oszukać.

118