wytężając wszystkie siły, pobiegł za Ciężkim Mokasynem.
Ten nawet nie oglądał się za sobą. Sądził, że nikt go nie ściga, i całą uwagę skupił na drodze, którą podążał do grobowca. Tu było najwięcej niebezpiecznych otworów. Skierował się zatem na prawo ku ścianie doliny, aby wzdłuż niej bezpieczniej i łatwiej dotrzeć do celu.
Jednakże mylił się bardzo. Tam również było tyle parujących otworów, że stale musiał je wymijać. Nieraz podnosił już nogę do skoku, gdy przekonywał się, że to, co uważał za stały ląd, jest lepką, niezgłębioną masą. Unikał śmierci tylko dzięki błyskawicznym zwrotom. Co sekunda otwierały się przed nim szczeliny, musiał więc nieraz, kiedy już za późno było się cofać, śmiałym skokiem przesadzać otchłanie zatracenia.
Nadto odczuwał skutki uderzenia kolbą. Głowa ciążyła, przed oczami płonęła łuna, płuca odmawiały posłuszeństwa, nogi zaś powoli omdlewały. Chciał przez chwilę wypocząć. Obejrzał się po raz pierwszy i jakby przez krwawą mgłę zobaczył zbliżającego się prześladowcę. Nie widział rysów twarzy, nie widział, że był to młodziutki chłopiec.
Przerażony, pomknął dalej. Nie miał przy sobie broni, a sądził, że wróg jest uzbrojony. Dokąd miał uciec? Przed nim, za nim i z lewej strony zionęły otwarte przepaście, grożące zagła-
Strona:Karol May - Sępy skalne.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.
180