Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/116

Ta strona została skorygowana.

re ciało, o ile wogóle ma żyć dalej, nie potrzebuje dla wyzdrowienia obcych, a nawet trujących substancyj. Natura musi sama leczyć rany i zaburzenia, wywołane przez choroby; nie znaczy to, oczywiście, że przy wszystkich chorobach lekarstwa są zbędne. Postanowiłem iść dalej w tym kierunku i jestem przekonany, że dzikie plemiona, zbliżone do natury, zrozumieją mnie i przyznają mi rację. Na tej drodze powziąłem myśl udania się na Zachód i przeprowadzenia studjów u jakiegoś indiańskiego plemienia. Nie miałem wprawdzie środków do wykonania tego planu, ale mimo to ruszyłem w drogę i dotarłem aż tutaj. Przyjąłem miejsce kelnera, by zarobić nieco pieniędzy i doczekać się okazji wyjazdu na Zachód. Dziś przeczytałem w gazecie, że Old Shatterhand przebywa w St. Joseph, natychmiast więc postanowiłem zwrócić się do niego. Może zabierze mnie ze sobą; a jeżeli nie, to w każdym razie albo on, albo Winnetou polecą mnie jakiemuś plemieniu, które na tej podstawie nie odmówi mi dostępu. Cóż pan na to, mylordzie?
— Patrzę na pana innemi oczyma, niż przed chwilą, gdy miałem wrażenie, że jakiś kelner chce prosić Old Shatterhanda o zabranie go ze sobą. Byłem nadto przekonany, że życzenie to nie spełni się, ponieważ wiem, że obydwaj nie wybierają się na Zachód, lecz na Wschód.
— Na Wschód? Jaka szkoda!
— Niech go pan mimo to odszuka. W każdym — razie użyczy panu swej rady, i mam wrażenie, że, o ile Winnetou się zgodzi, nie odmówi panu polecnia w postaci to temu do któregoś z wodzów, z którem łączą go stosunki przyjaźni. Najlepiej byłoby, gdyby się panu udało wydostać tatem do jednego z plemion Apaczów, podległych Winnetou. Takie jest moje zdanie. Zobaczymy, co na to powie Old Shatterhand.

108