Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

stawałem w kuchni kawał mięsa z ryżem i wolno mi było pogłaskać ulubionego kota pani dyrektorowej; czułem jednak, że gdyby obawy co do „szanownej“ redakcji okazały się słuszne, przepadłoby i mięso z ryżem i zabawy z kotem!
Tak tedy coraz groźniejsze chmury zbierały się na horyzoncie. Nadszedł wreszcie 1-szy listopada. Pamiętam, jak dziś, dzień był chłodny, słoneczny, jesienny, a w duszy mojej padał gęsty, ponury, szary śnieg. Od tej chwili — dni, godziny wydawać się zaczęły wiecznością, ponieważ jednak ziemskie wieczności mijają, więc i ta się skończyła...
6-ego listopada, po ostatniej rannej godzinie, zawezwano umie do „starego“. Kancelaria dyrektora mieściła się na drugiem piętrze, każde piętro miało dwadzieścia schodów, na każdy stopień przypadało dwadzieścia uderzeń serca, czyli summa summarum osiemset uderzeń, tak, mniej ich na pewno nie było! Pukam, wchodzę, nie widzę nic, oczy przysłania mgła. Mija kilka chwil; mgła ustępuje, widzę przed sobą swego władcę; patrzy, jakgdyby mnie chciał przebić wzrokiem.
— May! — mówi głębokim basem.
Składam ukłon, nie mam pojęcia, jaką mam minę, tylko on ją widzi, ale milczy.
— May!
Znowu się kłaniam.
— May!
Trzeci ukłon oraz decyzja, że to już ostatni.
— Ależ pan jest wcale, wcale...
Rzucam mu tak ostre spojrzenie, że urywa. Za żadną cenę nie pozwolę się obrazić! „Stary“ uśmiecha się i mówi dalej:
— W gruncie rzeczy nic a nic mnie to nie obchodzi, to pańska prywatna sprawa, jeżeli się pan chce narazić na kom-

5