Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/177

Ta strona została skorygowana.

— To on, on, on naprawdę! To Old Shatterhand! Od tej chwili nie wolno nam rozpaczać. Przyprowadzi nam ojca, choćby go miał wyrwać z pośród tysiąca czerwonoskórych!
— No, no, bez przesady, — odparłem z uśmiechem. — Mówi pan o mnie, jak o dolarowym banknocie, który się już ma w kieszeni. Wyprawa konna do Kikatsów nie jest drobnostką. Wymaga czasu, którego nam brak.
— Brak nam czasu? Dlaczegóż to?
— Bo chcemy ruszyć na Wschód.
— Na Wschód? Poco? By pisać wiersze do kalendarzy myśliwskich? Nie wyobrażam sobie Old Shatterhanda przy takiej pracy!
— Ja również nie, wielce szanowny panie! Gdy jednak biorę pióro do ręki, przestaję być Old Shatterhandem, a staję się — niejakim mr. Mayerem. Ten mr. Mayer zamierza dziś spędzić na pisaniu całą noc, do białego rana. Co się zaś tyczy naszej wyprawy na Wschód, to przygotowywaliśmy ją oddawna, i tylko coś niezwykłego mogłoby nas do zmiany zamiaru lub poniechania go.
— To coś niezwykłego istnieje. Czyż sprawa wyciągnięcia ojca z niewoli i uratowania go od śmierci męczeńskiej jest czemś zwykłem?
— Dla nas tego rodzaju zagadnienia przestały być już dawno nowością.
— Dla nas, my... Ciągle używa pan liczby mnogiej! Kogo pan ma na myśli?
— Nie zgaduje pan?
— Winnetou?
— Tak.
— Naprawdę? Winnetou bawi tutaj również?
— Jeszcze go niema, ale przybędzie.

169