Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/18

Ta strona została skorygowana.

Była to partytura mego hymnu. Przerzuciwszy ją pobieżnie, nie znalazłem nic niezwykłego. Po chwili staruszek rzekł:
— Trzymając papier pod światło, znajdzie pan wytarte gumą miejsca.
— Co? Wytarte?
— Tak. Kriegier powycierał pewne miejsca gumą i umyślnie porobił błędy — domyśla się pan chyba w jakim celu.
— To byłaby podłość, nikczemność!...
— Dajmy temu spokój! — przerwał. — Sam zająłem się całą historją. Przyznał się do wszystkiego, omówimy jeszcze całą sprawę na konferencji. Tymczasem zrobiłem odpis, oczywiście z wyłączeniem błędów, i na złość Kriegerowi posłałem hymn wydawcy. Wydawca przyjął. No, jak pan przypuszcza, jakie panu przeznaczył honorarium?
— Honorarium? A więc znowu pieniądze!
— Oczywiście! Za nuty banknoty i brzęczące monety — oto moja zasada. Dotychczas wydrukował pięćset egzemplarzy i zapłacił za nie dwadzieścia pięć talarów. Wynosi to wprawdzie tylko piętnaście fenigów od egzemplarza, ale gdyby hymn leżał dalej w szufladzie, nie zarobiłby pan nawet feniga! Wydawca zapłacił pieniędzmi papierowemi; zmieniłem je na srebro, bo metal dźwięczy tak miło. Jest tego cała kupa. Bierz pan!
Wyciągnął szufladę, zanurzył w niej ręce i podał mi całą garść talarów. Druga zkolei fala szczęścia oszołomiła mnie formalnie. Staruszek ponawpychał mi kieszenie pieniędzmi i rzekł:

10