Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/190

Ta strona została skorygowana.

długo; zapewne wyszli, a ja nie słyszałem tego, gdyż kroki ich zagłuszyła orkiestra.
— Co robić? Usiąść przy biurku, wrócić do rozpoczętej pracy? Czułem, że brak mi do tego niezbędnego skupienia. Sprawa nie dawała mi spokoju. Zgasiłem lampę i zeszedłem nadół, zamknąwszy drzwi na klucz. Sala jadalna mieściła się po prawej stronie. Na lewo dostrzegłem mały pokoik, przeznaczony dla portjera; ponieważ portjera nie było, funkcje jego pełnił kelner. W portierni wisiały klucze od poszczególnych pokoi hotelowych.
Właśnie wychodził z niej kelner, chcąc się udać do sali jadalnej. Choć zorientowałem się odrazu, że mu spieszno, zatrzymałem go i zapytałem:
— Panie doktorze, czy prayerman jest jeszcze na sali?
— Jest — odparł zapytany.
— Od kiedy tam siedzi?
— Od kilku godzin.
— Czy nie opuszczał sali w tym czasie?
— Nie.
— Naprawdę?
— Zapewniam pana, że nie.
— Wiem, że panu spieszno, ale mam niesłychanie ważną sprawę; powiem panu, o co chodzi, ale proszę nie mówić o tem nikomu. W nagrodę postaram się, by Winnetou i Old Shatterhand mogli panu wyrazić swą wdzięczność. Prayerman wyszedł raz, to nie ulega wątpliwości! Może pan nie zwrócił uwagi?
— Myli się pan, mr. Mayer. Pilnowałem go bardziej, niż pozostałych gości, gdyż od pewnego czasu żłopie wódkę, jak pompa ssąca. Mam wrażenie, że urządza z mr. Watterem coś w rodzaju wyścigów. Kto kogo przetrzyma! Ciągle im dolewam, piją jak warjaty! Gdyby więc wychodził choćby na

182