— Do licha! Jestem szeryfem.
— Doskonale! Trzeba było powiedzieć, bo przecież ludzie nie są wszechwiedzący. Od tej chwili jestem do pańskich usług. Chętnie odpowiem na każde pytanie, o ile, oczywiście, ton jego będzie uprzejmy.
— Odpowie pan również na pytania, które zadawać będę mniej uprzejmym tonem.
— Ani mi się śni.
— Jestem przedstawicielem władzy; mogę pana zmusić.
— Słusznie. Jaką jednak władzę pan posiada? Jest pan najzwyklejszym obywatelem Stanów Zjednoczonych, którego mianowano szeryfem na przeciąg dwóch lat; po upływie tego czasu znowu, będzie pan przeciętną figurą. Nie jest pan więc dla mnie żadnym władcą z łaski Boga, i jeżeli pytania pańskie nie będą mi się podobały, nie będę na nie poprostu odpowiadać. Gdyby zachowanie wasze wobec mnie, sir było odpowiednie, nie mówiłbym tak z panem.
— Dlaczego to nie było odpowiednie? — zapytał z ironicznym uśmiechem.
— Sędzia i urzędnik policyjny musi przedewszystkiem panować nad swym wzrokiem, a pan tego nie potrafi. Wśród pewnych okoliczności można kogoś bardziej i mocniej obrazić wzrokiem, niż słowami.
— Ależ pan mi tu prawi całe kazanie! Przyzna pan chyba, że padło na pana podejrzenie?
— Yes.
— Przesłucham więc pana i zaaresztuję, gdy mi się spodoba.
— Tego pan nie uczyni.
— Któż mi zabroni?
— Ja.
Cofnął się nieco i, obrzuciwszy mnie znowu szyderczem spojrzeniem, rzekł z uśmiechem.
Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/215
Ta strona została skorygowana.
207