Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/23

Ta strona została skorygowana.

Honorowany dotychczas i uwielbiany, zacząłem się czuć jak syfon wody sodowej wśród flaszek szampana wysokiej marki — koledzy unikali mnie z pasją godną lepszej sprawy.
Pod wpływem tych nastrojów postanowiłem święcie ogłosić dalsze utwory poetyckie dopiero... po śmierci. Postanowienie to spełniłem niemal dosłownie, i sądzę, że zasłużyłem w ten sposób rzetelnie na wdzięczność współczesnych.
Wracając do podróży, o której przedtem mówiłem, muszę zaznaczyć, że podczas wszystkich dłuższych feryj urządzałem dalekie wycieczki piesze. Ze względu na plany przyszłości, uczyłem się więcej i pilniej, niż reszta kolegów. Dbając o zachowanie zdrowia, prężności i hartu, urządzałem od czasu do czasu długie wycieczki piesze. Towarzyszył mi w nich często pewien przemiły kolega; nie był tak biedny, jak ja, ale również musiał się liczyć z groszem. Był to chłopak pilny i poważny; z kolegami — z wyjątkiem mnie — nie rozmawiał prawie wcale. Nazywali go więc Cyprinus Carpio[1], albo poprostu Carpio.

Nie przechowywaliśmy wprawdzie wspólnej gotówki we wspólnej kasie, ale mimo to jeden liczył się ze środkami drugiego. Skutek był taki, że ten, który posiadał więcej, starał się — oczywiście w tajemnicy przed kolegą — wyrównać różnicę. Nieraz jeden lub drugi z nas dawał dowody niezwykłej dobroci i poświęcenia, tem bardziej wzruszające, że chodziło tu o grosze. Naturalnym rezultatem tego rodzaju stosunków było to, że przy końcu każdej naszej podróży zostawaliśmy z tą samą ilością pieniędzy. Niejeden z dzisiejszych ministrów skarbu nauczyłby się wiele, gdyby zobaczył i usłyszał, z jaką mądrą rozwagą i logiką dwaj chłopcy deliberują nad każdym

  1. Karp.
15