Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/282

Ta strona została skorygowana.

śno. Tak się też stało. Gdy się po chwili zbliżyli, Corner rzekł do Shepparda:
— A więc niema potrzeby wysyłać starego na tamten świat. Ufa nam święcie, nawet uważa nas za gentlemanów!
— Ale siostrzeniec! Gubi ostrogi!! Fantastyczna historia! Cóż z nim poczniemy?
— Jeżeli mogliśmy go wlec aż tutaj i wściekać się z jego powodu, to trzeba przecierpieć jeszcze kilka dni, które nas dzielą od przybycia do finding-holu.
Well! Ale wtedy koniec ze względnością i milczeniem! Mam dosyć kawałów, których terenem mogłaby być bawialnia dziecka, ale nigdy Rocky-Mountains. Pojedziemy teraz do nich i opowiemy, że żubr...
Dalszej rozmowy nie mogliśmy już słyszeć, minęli nas bowiem. Przeczekawszy kilka chwil, ruszyliśmy wolno za nimi. Po niedługim czasie rozległ się na miękkiej trawie głuchy tętent kopyt końskich. Corner i Sheppard opuścili swą kryjówkę i ruszyli w kierunku prerji, by udać wobec Sachnerów, że właśnie w tej chwili dotarli do jeziora.
Rost zdziwił się, żeśmy tak wcześnie wrócili. Pod wpływem naszego ostrzeżenia był pewien, że zjawimy się o wiele później; ucieszył się bardzo, że nie będzie musiał czuwać samotnie w głębokiej niesamowitej ciszy nocnej. Postanowiliśmy napoić konie. Ruszyliśmy więc wzdłuż lasu, ciągnącego się na północnym brzegu jeziora, i zaprowadziliśmy konie do rzeki, wpadającej do jeziora. Gdy konie ugasiły pragnienie, wyszukaliśmy miejsce odpowiednie dla popasu nocnego, uwiązaliśmy wierzchowce i rozłożyliśmy na ziemi koce.
Przez długą chwilę leżeliśmy w najgłębszem milczeniu. Bawiło mnie to szczerze, że Rost umiera z chęci dowiedzenia się, cośmy widzieli i słyszeli. Usiadł, znowu się położył, wreszcie zaczął się przewracać z boku na bok, nie mogąc już

274