Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/289

Ta strona została skorygowana.

napoiliśmy konie w creeku, orzeźwiliśmy się kąpielą, poczem Winnetou skręcił w kierunku stromych zboczy Tustilu.
Nie mieliśmy wcale zamiaru wdrapywać się na szczyt. Chodziło tylko o to, by dotrzeć do punktu, z któregoby było widać daleką równinę. Osiągnąwszy cel. zsiedliśmy z koni, pozwalają im paść się swobodnie. Usiadłem z Rostem pod drzewem. Winnetou oddalił się. Fakt, że zabrał ze sobą strzelbę. wskazywał, że ma zamiar coś upolować. Po niedługiej chwili rozległy się dwa strzały, poczem Winnetou zjawił się z pożywieniem na dzień cały pod postacią dwóch potężnych cietrzewi. Oskubaliśmy je i zaczęli piec na lekkim ogniu; nie trzeba chyba dodawać, że równocześnie uważaliśmy pilnie, czy nie zjawi się któryś z pięciu oczekiwanych jeźdźców.
Ujrzeliśmy ich wkrótce. Byli jeszcze daleko na horyzoncie, ale już po chwili zorientowaliśmy się, w jakim jadą kierunku. Właściwości terenu pozwoliły nam określić dokładnie najdogodniejsze miejsca spotkania. Szybko się posiliwszy, sprowadziliśmy konie z góry i ruszyliśmy w oznaczonym kierunku.
Jechali wzdłuż Bow-Creek. Jako miejsce spotkania wybraliśmy pewien punkt długiego, wąskiego pasa murawy, który będą musieli przekroczyć; okalała go z lewej strony rzeka, z prawej zaś kilka gęstych olszyn. Ustaliliśmy, że Winnetou spotka ich niby przypadkiem. Został więc w tyle, ja zaś w towarzystwie Rosta, nie chcąc zostawiać śladów na trawie, dotarłem przez olszynę do skraju murawy. Nie ulegało wątpliwości, że będziemy stąd mogli obserwować dokładnie spotkanie złoczyńców z Winnetou. Uświadomiłem Rosta, jak się ma zachować. Pałał żądzą palnięcia prayermanowi kazania, i byłem pewien, że wypadnie niemniej bogobojnie, aniżeli namaszczone mowy świętoszka-handlarza z Weston.

281