Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/299

Ta strona została skorygowana.

kroków w kierunku creeku. Tu wpakowałem go w lodowatą wodę. Po chwili pozwoliłem mu wyskoczyć; wśród jęków i przekleństw pośpieszył ku swemu wierzchowcowi. Zaczął go ciągnąć za sobą, ująwszy za cugle, i zawołał:
— Jadę w dalszą drogę. Chwilowo jesteśmy pokonani; jeżeli jednak spotkamy jeszcze kiedyś tego nicponia, który w nieznany sposób doszedł do nazwiska Old Shatterhand, porachuję się z nim! Będzie musiał zapłacić przynajmniej sto procent!
Wysoki procent nie był dla niego, jako dla zawodowego lichwiarza, pierwszyzną. Czułem, że starzec pozostaje wierny zbrodniarzom nie tyle pod wpływem niechęci do mnie, ile pod wpływem skąpstwa i chciwości. Pod względem moralnym stał równie nisko, jak te łotry.
Gdy odjechał, zwróciłem się do jego kompanów z następującemi słowy:
— Winnetou, wódz Apaczów, został podwójnie obrażony. Nie może to ujść bezkarnie; kara jednak będzie łagodna i będzie musiała przynieść korzyści temu, któregoście dotychczas dręczyli. W ten sposób zmażecie przynajmniej część winy. Mr. Sachner nie ma dobrego wierzchowca. Ponieważ zostaje z nami, musi mieć konia jak się patrzy. Dlatego dosiadać będzie od dziś kasztana Cornera. Na jego chabetę może wsiąść którykolwiek z was. Dla takich, jak wy, „gentlemanów” wystarczy w zupełności.
Ta decyzja wywołała u Cornera wulkaniczny wybuch gniewu. Zaczął miotać obelgi, których przeciętnie wykształcony człowiek nawet powtórzyćby nie mógł. Obydwaj towarzysze wtórowali mu gorliwie.
— Niechaj brat Szarlih załatwi się z nimi jak naj-

291