Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/323

Ta strona została skorygowana.

rodowość, przypuszczają bezwątpienia, że ich ktoś podsłuchuje. Skoro tak jest, wiedzą o naszej obecności. Trzeba więc podwoić uwagę. Właśnie chciałem się podzielić z Winnetou swym poglądem na sprawę, uprzedził mnie jednak. Trąciwszy mnie łokciem, szepnął:
— Grozi nam niebezpieczeństwo. Niechaj brat mój Szarlih wraca natychmiast do towarzyszów, by ich ochraniać do chwili mego powrotu.
— Nie pójdziesz ze mną?
— Nie. Winnetou będzie pełzał tak długo, dopóki się nie dowie, kim są ci ludzie i dlaczego grają tę komedję.
— Proszę cię bardzo, bądź potrójnie ostrożny.
Uff! — odparł i znikł mi z oczu.
Akcent zdziwienia, z jakiem wypowiedział okrzyk „Uff”, był zupełnie uzasadniony; wzywanie człowieka tego rodzaju, co Winnetou, do ostrożności, było co najmniej komiczną przesadą.
Wróciłem do koni. Iltszi, wierzchowiec Winnetou, pozostał. Odwiązawszy Hatatitlę, wskoczyłem na siodło i przepłynąłem rzekę. Przybywszy na przeciwległy brzeg, ruszyłem wzdłuż rzeki; dotarłszy do miejsca, w którem koń stał przedtem, zeskoczyłem z siodła, zachowując najgłębszą ciszę. Pozostałe dwa konie pasły się spokojnie; Rost i Carpio siedzieli na dawnych miejscach. Nic nie wskazywało, że znajdujemy się w niebezpieczeństwie.
— Czy się co stało? — zapytałem.
— Nie, nic — odparli obydwaj.
— Nie słyszeliście żadnych podejrzanych szmerów?
— Nie — odparł Rost.
— A Carpio dodał:

315