Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/34

Ta strona została skorygowana.

udając, że jest zupełnie samodzielny; w rzeczywistości — bezwiednie mi ulegał.
Chwilami jednak uświadamiał sobie, że to ja nim kieruję, że jest tylko wykonawcą mojej woli. Tak było przed chwilą, gdym wypowiedział przypuszczenie co do osoby oberżysty Frania, którego nigdy w życiu nie widziałem.
Wracając do rozpoczętego tematu, dodałem jeszcze:
— Gdy się kogoś nazywa nie po nazwisku, lecz po imieniu, i to jeszcze w zbronionej formie Franiem, a nie Franciszkiem, niema wątpliwości, że chodzi o tak zwanego „morowego chłopa“. Tak sobie wyobrażam naszgo oberżystę i tak musimy go traktować, oczywiście, nie zapominając, że należy mu nieco zaimponować.
— Zaimponować? Czemże? Mamy gadać po łacinie, po grecku?
— Nie. Toby go znudziło, bo zapewne nie zrozumiałby nas. Mam wrażenie, że to człowiek bywały, musimy więc zachować się jowialnie; udawać, że go dobrze i dawno znamy. Co do zaimponowania, to... Ach, wpadło mi coś do głowy! Przecież „stary“ utrzymuje, że bez najmniejszego trudu potrafię mówić rymami. Tyś także nie w ciemię bity, i nieraz odpowiadałeś mi wcale znośnemi rymami częstochowskiemi. Może więc zaaplikujemy Franiowi porcję wierszy?
— Niezła myśl! Zrobię, co będę mógł. A jeżeli mu się to nie będzie podobać?
— Damy spokój i zaczniemy mówić trzeźwo i poważnie. A więc postanowione! Mam wrażenie, że jesteśmy u celu.
Żandarm poprowadził nas przez parę ulic i zatrzymał się przed domem, do którego bramy prowadziło kilka schodków. Dom sprawiał miłe wyrażenie. Weszliśmy po schodkach na górę, i znaleźliśmy się w sieni, przepojonej zapachem stajni.

26