Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/394

Ta strona została skorygowana.

grzeczności i pełnem szacunku zachowaniu się Upsaroków, nie byłoby podstaw do niepokoju. Przekonani, że mordercami są Krwawi Indjanie, Upsarokowie byli zupełnie po naszej stronie.
Stan Carpia poprawił się nieco. Oświadczył, że moja obecność go uzdrawia. Poczciwca bawiło, że „pomyłka” doprowadziła aż do zwołania zgromadzenia, które ma zadecydować o naszem życiu. Nie wyprowadzałem go z błędu; nie miałem sumienia psuć pogodnego nastroju przyjaciela. Przespał spokojnie całą noc.
Po umyciu się usiedliśmy, jak wczoraj, przed drzwiami szałasu, by spożyć śniadanie i przyjrzeć się życiu obozu. Widać było po minach Upsaroków, że gotuje się coś ważnego; spojrzenia, rzucane ukradkiem w naszą stronę, wskazywały, że chodzi tu o nas. Mimo to nie traciliśmy równowagi i pogody ducha.
— Po chwili zjawił się wódz z dwoma czerwonoskórymi i rzekł:
— Niechaj Old Shatterhand i obydwie blade twarze udadzą się do swego szałasu!
— Dlaczego? — zapytałem.
— Trzeba was będzie związać, gdyż zgromadzenie wkrótce się rozpocznie.
Well, niech nas zwiążą.
Ze względu na dane słowo nie stawiałem oporu. Jednak podczas krępowania rąk złożyłem je tak, by po mocniejszem przyciśnięciu ręki do ręki rzemienie nie krępowały mnie zbyt mocno; stwarzało to możliwość uwolnienia się z nich. Zresztą, nie spętano nas tak mocno i skrupulatnie, jak się to czynić zwykło w stosunku do ludzi niebezpiecznych. Odebraną broń położono obok.

386