Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/416

Ta strona została skorygowana.

— Nie.
— Dlaczego?
— Mój głos wewnętrzny radził mi, bym to uczynił, ale Carpio pobiegł z szybkością sarny. Obawia się pan o niego?
— Ściśle mówiąc, nie; nie wyobrażam sobie bowiem, by mu ktoś chciał uczynić coś złego. Należy jednak pamiętać o tem, że człowiek z niego nieobliczalny i zdolny do popełnienia każdego głupstwa.
— Mam go tu sprowadzić?
— Tak. Sam nie mogę tego uczynić, bo mi się stąd nie wolno oddalać,
— Niechętnie spełnię pańskie polecenie, chciałbym bowiem być świadkiem trzeciej fazy pojedynku. Czy pojedynek będzie niebezpieczny?
— Dla mnie w żadnym wypadku. Ale słyszę wołanie wodza. Walka rozpocznie się zapewne zaraz. Nie mogę tracić ani chwili, gdyż mógłbym stracić pewne plusy, które sobie uplanowałem.
Peteh oprzytomniał i otrzeźwiał. Nie mogłem go zobaczyć, ponieważ był otoczony gromadą ludzi, zato usłyszałem jego krzyk. Szalał z wściekłości, że go znowu pokonałem i to uderzeniem, którego powtórzenie uważał za rzecz zupełnie wykluczoną. Nie zajmowałem się jego osobą; całą uwagę zwróciłem na zbadanie dystansu. Chodziło o to, bym mógł wodza dosięgnąć, gdy będzie stać pod drzewem. Podszedłem więc do drzewa, do którego mnie przedtem przywiązano, i obliczyłem sześćdziesiąt kroków. Po chwili zwarta masa ludzka rozstąpiła się i wyszedł z niej Krwawy Indjanin. W każdej ręce trzymał po tamahawku. Jakonpi-Topa podał mi drugi toporek, uśmiechnął się i rzekł:

408