Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/459

Ta strona została skorygowana.

obraża ratunek zapomocą Pa-ware, Winnetou nie był bowiem przyzwyczajony do mej ciekawości.
Następnego dnia obudziło nas bardzo wcześnie przenikliwe zimno. Ogień zagasł, gdyż nikt o nim nie myślał i nie podsycał go. Rozpaliwszy inne ognisko, zauważyliśmy przy jego blasku, że koce nasze przemokły doszczętnie. Do otoczonego skałami „domostwa” wpadać zaczęły delikatne, szybko się rozpływające płatki śniegu. Gdyśmy skończyli śniadanie, na niebie pokazały się pierwsze zwiastuny nadchodzącego dnia. Uwiązawszy konie razem, by się rozbiec nie mogły, zaczęliśmy się gotować do opuszczenia biwaku. Wyprawę dzisiejszą mieliśmy odbyć pieszo. Trzeba było przejść przez strumień, płynący przez kotlinę; by nie zamoczyć obuwia, zdjęliśmy je. Woda była bardzo chłodna; niewidoczne na pierwszy rzut oka kamienie przeszkadzały niepomiernie. Minąwszy strumień, włożyliśmy znowu buty, ściślej mówiąc, mokasyny. Padał rzadki śnieg. Winnetou, nieomylny w przepowiedniach pogody, znawca meteorologji, spojrzał w niebo i rzekł:
— Śnieg ten nie jest zwiastunem zimy; to poprostu oznaka, że znajdujemy się wysoko w górach. Przestanie padać, gdy się tylko słońce pokaże. Niechaj bracia moi idą za mną!
Było nas wraz z Szoszonami dziewięć osób; mieliśmy dobrą broń. walka więc z Cornerem i towarzyszami nie powinna była budzić obaw. Mimo że wczoraj zajechaliśmy pod górę spory kawałek, znajdowaliśmy się jeszcze ciągle u podnóża potężnego, niebosiężnego szczytu, którego wierzchołek pokrywał śnieg grubą warstwą. Od śniegu tego szło więcej światła, niż od świtu. Po godzinnem wdrapywaniu się na gołą ścianę skalną znowu

451