Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/474

Ta strona została skorygowana.

Ropaliwszy potężne ognisko, usłałem towarzyszowi lat dziecinnych miękkie, ciepłe łoże z koców. Nie przemokły, gdyż, zgodnie z przepowiednią Winnetou, śnieg przestał padać. Carpio poczuł głód, cieszyłem się, że pałaszuje z apetytem. Podczas jedzenia zapytał:
— Jakże się skończył pojedynek? Zwyciężyłeś prawda?
— Oczywiście; inaczejby mnie tu nie było.
— Racja! Poszedłem po rewolwer postanowiłem bowiem zastrzelić Peteha, gdyby cię pokonał. Nie zdążywszy dotrzeć do szałasu, spotkałem tych okropnych ludzi, którzy mnie ze sobą porwali. Nie mogłem wołać o pomoc; wuj traktował mnie niesłychanie szorstko — nie chcę o nim słyszeć! Pytałem samego siebie, czy to możliwe, by był moim krewnym. Może to poprostu pomyłka, qui pro quo? Czyż mało na świecie proboszczów, którzy nieuważnie prowadzą księgi kościelne? Nie dziwiłbym się wcale, gdybym padł ofiarą takiej pomyłki; przecież jestem do tego przyzwyczajony! Zresztą, tylko twemu roztargnieniu zawdzięczam porwanie z obozu Kikatsów.
— Jakto? — zapytałem, nie okazując mego zdumienia.
— Nie powinien był chodzić po rewolwer, bo miałem twój przy sobie.
— Czy to możliwe? Ależ tak! Gdyś rano wrócił z zebrania, uwolniłeś nas z więzów. Broń nasza leżała opodal. Schowałeś obydwa swoje rewolwery. Siedzieliśmy tak blisko, że nasze boczne kieszenie dotykały się nawzajem. W ten sposób jeden z rewolwerów dostał się do mojej kieszeni. Gdybym o tem wiedział, nie opuszczałbym terenu walki.

466