Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/477

Ta strona została skorygowana.

wem dokuczliwego mrozu ze zdwojoną energją, chodziło im bowiem o to, by się zagrzać. Wieczorem odbyli do obozu taki sam marsz, jak wczoraj. W nocy wrócił Teeh z meldunkiem, że pięć osób będzie się mogło utrzymać najwyżej przez miesiąc, o ile, oczywiście, nie uda im się czegoś upolować. Natrafił na ślad olbrzymiego niedźwiedzia, z czego wnosi, że można będzie spotkać zapóźnioną zwierzynę.
— Niechże brat mój wypocznie do rana i niech o świcie wyruszy ze wszystkiemi końmi. Niechaj wróci z nimi za sześć dni, o ile w międzyczasie nie zapadnie zima. Ggyby zima nastała, niech Avaht-Niah zaczeka, aż śnieg stężeje, i niechaj wyśle was po nas na nartach.
Miałem ochotę wyprawić z nimi Carpia, ale był zbyt słaby, a zresztą, nie dałby się namówić do opuszczenia nas.
Z nastaniem dnia Szoszoni zabrali wszystkie konie: był już czas najwyższy, bo nie miały zupełnie paszy. Pozostaliśmy sami z czterema jeńcami. Na każdego z nas przypadał jeden jeniec; Carpia nie można było liczyć.
W ciągu dnia udało się nareszcie usunąć wodę. Dotarliśmy do dna holu. Mieliśmy wrażenie, że składa się ono z kamiennego podłoża, tworzącego w połączeniu ze szlamem gęstą masę. Zaczęliśmy spuszczać kolejno naszych kochanych robotników, by masę wyrzucali nazewnątrz. Z wyjątkiem Winnetou, czekaliśmy wszyscy z napięciem na rezultat pierwszej próby. Była to niezwykle ciężka, błotnista masa, zmieszana z ziarnistemi kamieniami. Winnetou pozostał przy holu, my zaś zanieśliśmy zwartą masę do wody, by spłukać z niej błoto. Gdy spłynęło, pozostało czyste złoto, wielkości laskowych a nawet włoskich orzechów. Ucieszyłem się bardzo, ale

469