Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/489

Ta strona została skorygowana.

Nie opuszczaliśmy naszej kryjówki przez cały tydzień. Tylko w nocy mieliśmy nieco ruchu; wkońcu postanowiliśmy skończyć z rolą jeńców. Wyszliśmy wczesnym rankiem; zabrałem ze sobą niedźwiedziówkę. Nasze zjawienie się wywołało z początku ciche zdumienie. Gdy się opamiętali, zaczęli biegać wokoło. Obrzucili nas poprzez wodę gradem najgorszych obelg; padło nawet kilka strzałów, które jednak nikomu z nas nie zrobiły nic złego. Winnetou, który miał głos najbardziej donośny, przyłożył ręce do ust i krzyknął, że granicą jest linja, dzieląca jezioro na dwie połowy. Kto tę granicę przekroczy, będzie rozstrzelany. Celność doskonałych naszych strzelb zademonstruje Old Shatterhand, który za chwilę zrobi dziurę w pniu drzewa, stojącego obok ich szałasu.
Trafiłem bez trudu, mieli więc dostateczny dowód, że nawet w szałasie nie powinni być zbyt pewni siebie. Co do nas, nie baliśmy się ich zupełnie.
Od tego dnia przed szałasem paliło się codziennie ognisko; czynili to w obawie, byśmy się do nich nie podkradli. Żyliśmy jak pies z kotem. Jedna i druga strona urządzała codziennie wyprawy, nie mówiąc ze sobą ani słowa. Sądzili, że nas zmorzą głodem; dowodziło to, że nie mają pojęcia o naszych zapasach żywności.
Byliśmy w zupełności zależni od Pa-ware, gdyż w miejscach, do których ciepło, idące od wody, nie docierało, leżał śnieg nie do przebycia. Olbrzymie masy śniegu powiększały stopniowo jezioro. Nie odczuwaliśmy zimowych zawiei, szalejących zewnątrz; okalające wzgórza chroniły nas doskonale.
Mijały dnie i tygodnie. Nadszedł grudzień, zbliżało się Boże Narodzenie. Na wypadek, gdyby nas do tego

481