Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/491

Ta strona została skorygowana.

cego się końca, Był łagodny; mnie specjalnie okazywał bardzo wiele uczucia.
Wieczorem dwudziestego drugiego grudnia Winnetou rzekł do mnie:
— Pamiętasz, jakiego o nim byłem zdania, nad Medicine Bow River. Czas jego nadszedł. Litościwa ziemia zabierze go tu, nad Dzikim Zachodzie, Przygotujemy mu nad Pa-ware ostatnie łoże, Howgh!
Miałem dziś pierwszą wartę. Gdy wszyscy usnęli, Carpio zapytał, jaką mamy pogodę. Odpowiedziałem, że śnieg nie pada, a niebo iskrzy się gwiazdami. Poprosił, bym go wyniósł na powietrze, bo chciałby popatrzeć na gwiazdy. Spełniłem jego prośbę. Zawinięty w koc, oparł się o moje piersi i podniósł oczy do góry.
Po długiem milczeniu, chwycił mnie za rękę i rzekł:
— Słuchaj, kochana Safono! Jeżeli będziesz miał kiedyś syna, nie zmuszaj go do zawodu, który mu nie odpowiada. To takie straszne! Zabrano mi w ten sposób całą młodość; zmieniono życie w piekło. Nie oskarżam jednak nikogo i cieszę się, że nadszedł kres, że odpocznę nad brzegami tej ciepłej, pięknej wody.
— Cóż ci wpadło do głowy? Nadszedł kres? Wszystko jeszcze będzie dobrze, kochany mój Carpio. Będziesz żył długie lata!
— Nie mów tego! Wiesz równie dobrze, jak ja, że pożyję najwyżej dwa, trzy dni. Widzę to już oddawna z blasku twych oczu, które patrzą na mnie z podwójną czułością. Żyłem właściwie jedynie wtedy, gdyś był blisko mnie; dlatego też jestem szczęśliwy, że umrę przy tobie. Chwilami bywałeś nieco roztargniony, miewałeś krótką pamięć, ale byłeś wszak jedynym człowiekiem, który mnie naprawdę kochał. Nie zapomnę tego nigdy

483