Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/494

Ta strona została skorygowana.

jeszcze dzisiaj po tamtej stronie, zgasł. Nie chcąc, by nas zauważono, nie poszliśmy wzdłuż jeziora, lecz wzdłuż skał. Po przeciwnej stronie błyszczała olbrzymia masa śniegu; spadła z góry wraz z głazami i, jak się po chwili okazało, zasypała szałas. Jasnowidzenie Carpia było zgodne z rzeczywistością. Byłem bardzo ciekaw, czy historja z niedźwiedziem sprawdzi się również. Rozległ się suchy trzask, jakby ktoś łamał kości. To z pewnością grizzly! Zaczęliśmy się skradać, zachowując największą ostrożność. Nagle ukazał nam się na śniegu. Leżał na brzegu lawiny i obgryzał coś. Czyżby pożerał człowieka? Podeszliśmy jeszcze bliżej. Ujrzawszy nas stanął na tylnych łapach. Padły trzy strzały, jeden z mojej strzelby, dwa z dubeltówki Winnetou. Grizzly zachwiał się, padł, potoczył się, wreszcie zamarł w bezruchu.
— Nie żyje, zabity? — zapytał ktoś ochrypłym z przerażenia głosem. — Wyciągnijcie mnie, messurs, zaklinam was na Boga!
Podeszliśmy ostrożnie do niedźwiedzia. Nie żył już.
W odległości trzech kroków sterczały z pod gruzów dwie ludzkie postacie; u jednej widać było tylko głowę, u drugiej — tułów, gdyż niedźwiedź zmiażdżył całą głowę. Przy życiu pozostał jedynie Stiller. Nie był nawet ranny, gdyż miękki śnieg uratował go od uderzeń; był jednak przywalony głazami i nie mógł się ruszyć. Okazało się, że niedźwiedź rozpoczął głowę trupa Egglego. Odsunęliśmy głazy, przygniatające Stillera, i postawiliśmy go na nogi.
— Dzięki Bogu! — zawołał. — Tego wam nigdy nie zapomnę. Nie jestem tchórzem, ale w przeciągu tej pół godziny przeżyłem całe wieki śmiertelnej trwogi. Stałem na straży razem z Egglym, nagle spadła lawina,

486