Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/495

Ta strona została skorygowana.

zasypała nas i przygniotła kamieniami. W dodatku zjawił się niedźwiedź. Długo wahał się do kogo się zabrać; miałem wrażenie, że to trwa całą wieczność. Obwąchiwał to jego, to mnie — czułem na sobie jego gorący, smrodliwy oddech. Wreszcie wybrał Egglego. Czaszka jęknęła i rozprysła się pod straszliwem uderzeniem zębów; grizzly szukał przedewszystkiem mózgu. Nie byłem jeszcze uratowany, w każdej chwili mógł zwrócić się przeciwko mnie. Trudno opisać tę okropną chwilę. Wtedy zjawiliście się, messurs, i wyratowaliście mnie. Dzięki Bogu, dzięki Bogu!
— Komuż to dziękujecie? — zapytałem. — Bogu? Miałem wrażenie, że wiara w Boga jest dzieciństwem!
— Milczcie, sir, milczcie!
Pshaw! Zabroniliście mi mówić o „tak zwanym“ Bogu, a teraz dziękujecie mu? Czy nie bluźniliście, czyście nie chcieli, by niedźwiedź wyżarł wam mózg?
— Milczcie, nie mówcie nic! Błagam na wszystkie świętości! W straszliwej wieczności, którą przeżyłem zawieszony między życiem a śmiercią, uświadomiłem sobie swe grzechy i błędy. Ratujcie zasypanych w szałasie! Nie mogę wam pomagać; muszę usiąść; dygocę na całem ciele...
Usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Zgodnie z naszemi przypuszczeniami, lawina śnieżna, niosąca za sobą wielką ilość kamieni, spadła na płytę skalną, tworzącą dach szałasu, i przygniotła ją. Z pod gruzów dochodziły głuche Jęki. Odsunąwszy głazy, dotarliśmy do miejsca, w którem powinni się byli znajdować zasypani. Była to robota niezwykle wyczerpująca i niebezpieczna z powodu panujących ciemności; niebezpieczeństwo powiększały jeszcze spadające ustawicznie gruzy. Z nadejściem dnia uporaliś-

487