Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/511

Ta strona została skorygowana.

szem świętem! Choć jestem pewien, że się kilka razy zająknę, spróbuję go jednak wypowiedzieć.
— Nie, nie! — szybko wtrącił Reiter. — Wiersz znam dobrze; na pewno się nie pomylę. Proszę, pozwólcie, bym ja zadeklamował!
Rozległ się teraz głos Carpia:
— Żaden z was tego nie uczyni. Old Shatterhand żąda, bym ja wyrecytował jego wiersz. Ma do tego zupełne prawo — jest jego autorem, ja zaś jestem tym kolegą, o którym mr. Stiller mówił przed chwilą.
Zdziwiony Reiter chciał odpowiedzieć, ale dałem mu znak ręką, by milczał.
— Chodź tu, kochana Safono! — ciągnął dalej Carpio. — Podnieś mnie i przytul do piersi. Chcę się pożegnać ze światem słowami tego wiersza...
Podniosłem drogiego kolegę i przytuliłem do serca. Gwiazdy błyszczały nad nami; obok gasły stopniowo świece choinki i wraz z niemi ustępowało tak drogie mi życie Carpia, by wkońcu uciec z tego padołu lez i radości. A na firmamencie błyszczały dalej gwiazdy wiecznego żywota. Każde ich lśnienie głosiło, głosi i głosić będzie, że śmierć jest tylko przejściem do nieba, początkiem wspaniałego Zmartwychstania...
Konający Carpio złożył ręce i obrzucił wokoło stojących niemem spojrzeniem. Wszyscy zatonęli w cichej modlitwie. Zdawało się, że nad odciętą od świata cichą doliną powiało lekkie łagodne tchnienie Boskie i zaszeptało pieśń o betlejemskiej nocy. Na śmiertelnie bladej twarzy Carpia wykwitł uśmiech. Otworzył usta i rozpoczął mój wiersz o Zwiastowaniu.
Zaczął donośnym głosem; stopniowo głos jednak tracił na sile, by przejść w cichy lecz wyraźny szept.

503