Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/80

Ta strona została skorygowana.

Spełniłem prośbę przyjaciela. Istotnie, wyglądał kiepsko. Policzki miał szare i zapadnięte, wzrok tępy, nieprzytomny.
— Może pójdziemy do lekarza? — zapytałem. — Przecież to nie mogą być skutki pokonanego głodu. Obawiam się, że to początek jakiejś choroby.
— Głupstwa! — odparł ze zmęczonym uśmiechem. — Nie, nie trzeba, sam się ubiorę!
— Zaczynam wierzyć, że można cię jeszcze będzie uratować.
— Wszystko wróci do dawnego stanu; znam się dobrze. Pomóż mi tylko — nie mogę się schylić.
Ubrałem się w okamgnieniu, ale Carpio marudził niesłychanie przy każdym ruchu. Nigdy nie widziałem go jeszcze w stanie podobnego odrętwienia i apatji. Zwlókł się wreszcie ze schodów, z wysiłkiem zginając kolana. Franio siedział z gospodynią przy drugiem śniadaniu. Pani domu, podobna do kwitnącej róży, powitała nas z niezwykłą serdecznością, dowodzącą, że okazana wczoraj gościnność płynęła prosto z serca. Ani Franio, ani jego małżonka nie chcieli nawet słyszeć o naszym wyjeździe. Dowiedzieliśmy się, że gospodarz wybiera się saniami do Maria Kulm; dla Frania i jego żony było zupełnie jasne, że mamy z nim pojechać. Oczywiście, żaden z nas nie zaprotestował. Przyjmowaliśmy chętnie, co nam ofiarowano, ciesząc się, że poznamy sławne miejsce pielgrzymek odpustowych.
Chory przyjaciel nie mógł, niestety, wyjawić swej radości tak żywo i śmiało, jak ja. Wypił łyk kawy, nie zagryzając niczem. Franio przyglądał mu się, kiwając głową; nie chciało mu się wierzyć, by przebyty głód mógł tak gruntownie zniszczyć apetyt.
Oczywiście, zagadnąłem o wczorajszych znajomych.

72