Strona:Karol May - Sapho & Carpio (Boże Narodzenie).djvu/98

Ta strona została skorygowana.

Opadł znów na poduszki. Zaczął rzęzić, oddech stawał się coraz powolniejszy; miałem wrażenie, że go już nie słyszę. Nagle konający rzekł głosem spokojnym i dobitnym.
— Córko moja, odchodzę... Lecz tylko ciało idzie w zaświaty. Dusza moja pozostanie przy tobie, i będzie cię zawsze ochraniać. Błogosławię was! Niechaj Pan będzie waszem zbawieniem i ochroną. U stóp Jego bram błagać będę bez przerwy o łaskę dla was. Dziękuję wam... Bądźcie zdrowi, kochani, drodzy...
Ostatnie słowo rozpłynęło się w głuchej pustce. Zapadła jeszcze głębsza cisza, niż przed chwilą. Nawet polana trzeszczeć przestały. Kobieta zwróciła się do syna i rzekła głosem człowieka, który również ma umrzeć za chwilę:
— Stefanie, umarł twój dziadek! Płacz, płacz; ja nie mogę!
Zauważyła nas teraz, wstała z posłania, podeszła do nas podobna do posągu i rzekła bezdźwięcznie:
— Jesteście uczniami, których poznałam przedwczoraj. Czego chcecie?
— Pani zostawiła szyfkarty w Falkenau, więc przynosimy, je — odpowiedziałem.
Miałem wrażenie, że mnie nie widzi, że patrzy gdzieś wdal. Po chwili rzekła jakby do kogoś, kogo wcale niema.
— Dziękuję. Połóżcie je na stole.
— Są ważne tylko do początku lutego — rzekłem, bez względu na sytuację uważając poinformowanie jej o tem za swój obowiązek. — Ponieważ ojciec pani umarł, towarzystwo okrętowe zwróci należność za jego szyfkantę, gdyż — w razie śmierci — pieniądze zapłacone za bilet nie przepadają.
— Nie wiem, czy starczy mi sił, by dotrzeć do Bremy, — odpowiedziała obojętnie i zimno.

90