trzymałem dopiero w miejscu, do którego nie docierały wrzaski. Po upływie pół godziny zjawił się Halef. Ślady wskazały mu drogę. Wbrew moim przypuszczeniom, nie miał wcale zadowolonego wyrazu twarzy. Zapytałem więc:
— Poszło gładko?
— Tak — odparł. — Ale okolice, po których kurbacz wędrował, nie są już gładkie.
— I mimo to nie jesteś zadowolony?
— Sprawa miała inny przebieg, niż się spodziewałem. Sill walił jak szalony, krew płynęła strumieniem, ale żaden z trzech psów nawet nie jęknął. Zgrzytali tylko zębami. Gdy padło ostatnie uderzenie, spodziewałem się gróźb i przekleństw. Nic podobnego! Milczeli, jak niemi.
— Tak, to nie przelewki. Biada nam, jeżeli wpadniemy kiedyś w ich ręce!
— Chcesz ich zobaczyć?
— Nie.
— Spodziewałem się tego. Dlatego
Strona:Karol May - Sillan I.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.
114