— Pieniądze również?
— Oczywiście. Przecież nie jesteśmy złodziejami.
— Słusznie! Przyniosłem je tylko dla pokazania. Cóż teraz zrobimy? Znowu przywiązałem silla obok żony.
— Będziemy kontynuowali naszą podróż. Ta szajka dopiero po jakimś czasie uwolni się z więzów. W ten sposób dotrzemy do Bagdadu prędzej, niż Persowie, chociaż tratwa ich płynie szybciej od naszej.
— Bardzo rozsądnie, sihdi, choć właściwie nie mamy powodu do obaw przed ludźmi tego rodzaju. Pozwolisz mi chyba przed wyruszeniem w dalszą drogę pożegnać się przynajmniej z człowiekiem z Mansurijeh i jego żoną?
— Poco? To zbyteczne.
— Zbyteczne? O sihdi, jakże słabo orjentujesz się w potrzebach ludzkiej natury, tak skłonnej do pożegnań i powitań! Nie można się przecież schodzić i rozchodzić bez przepisanych ukłonów i bez zapewnień o najgłębszej miłości
Strona:Karol May - Sillan I.djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.
116